Jako, że za miesiąc minie równy
rok od mojego przystąpienia do zdawania egzaminu na prawo jazdy,
chciałabym opowiedzieć swoją – jak zatytułowałam –
(nie)śmieszną historię. Jeżeli w najbliższym czasie macie zamiar
rozpoczynać przygodę z prawem jazdy, lepiej nie czytaj tego, bo
zrezygnujesz.
Zacznijmy
od tego, że w ogóle nie miałam zamiaru robić prawa jazdy i gdybym
nie dostała możliwości zrobienia go za darmo, nie zdecydowałabym
się na to. Ale jak to? Niestety dokładnie nie powiem Wam w jakim
programie moja szkoła bierze udział, jednak sponsoruje on kurs
prawa jazdy, badania i pierwsze egzaminy dla 6 najlepszych osób w
szkole. Dostałam się bez problemu i już nie miałam wyjścia,
musiałam zmusić się i wejść do samochodu. Bardzo nie chciałam
robić prawa jazdy, ponieważ od dziecka boję się zarówno samych
pojazdów i dróg.
Kurs teorii oczywiście był okropnie nudny. Wykładowca (i równocześnie mój
instruktor) był naprawdę w porządku, mówił z sensem i te zajęcia
dużo mi pomogły przy zdawaniu teorii, jednak chodzenie na wykłady
po szkole nie były dobrym pomysłem.
Po
teorii nadszedł czas, by po raz pierwszy wsiąść za kierownicę.
Byłam bardzo spanikowana, jednak mój instruktor okazał się być
bardzo cierpliwym mężczyzną i znosił moją jazdę 10 km/h. Na
samym początku jeździłam po terenie lotniska, gdzie jest wiele
wąskich, rzadko używanych uliczek. Jednak po jakiś 20 minutach
instruktor skierował mnie na główną drogę, co oczywiście nie
odbyło się bez okropnej paniki.
Ogólnie
z samą jazdą nie miałam większych problemów – instruktor
narzekał tylko, że jeżdżę za wolno i za bardzo zjeżdżam na
pobocze, a poza tym jazda szła mi nieźle.
Na
ogół jestem dość mądrą osobą i nie mam problemów z nauką,
jednak gdy mi przyszło zdać test wewnętrzny, spanikowałam. Warto
zaznaczyć, że egzamin, który zdawałam w placówce, był sprzed
paru lat i pytania nie były aktualne, co przyczyniło się do tego,
że zdałam go za bodajże 6 razem.
Idąc
na egzamin państwowy, łatwo się domyślić, że byłam w wielkim
stresie. Cały wcześniejszy dzień spędziłam na robieniu testów,
które z każdym kolejnym podejściem wychodziły mi gorzej. Byłam
załamana! Wzięłam porządną porcję leków na uspokojenie i
pojechałam do WORDu. Dłonie trzęsły mi się tak, że momentami
nie mogłam trafić w odpowiednią odpowiedź. Gdy zobaczyłam jednak
wynik 74/74, myślałam, że się przywidziałam. Po teorii miałam
jeszcze jazdę i gdy pan Paweł zapytał, czy zdałam, stwierdziłam,
że nie wiem.
Najgorsze
były ostatnie dni przed egzaminem z jazdy. Byłam tak zestresowana,
że podczas ostatnich godzin kursu myliłam kierunki, zapominałam
zmieniać biegi i na jednym skrzyżowaniu miałam taki zawias, że
nie wiedziałam, na który pas mam skręcić.
Pierwsze
podejście do egzaminu było kompletną porażką. Test trwał 4
minuty! Byłam tak zestresowana, że nie spuściłam do końca
hamulca ręcznego, więc samochód zgasł mi dwa razy, co równało
się niezdanemu egzaminowi.
Po
10 dniach nadeszło podejście numer dwa, które w przeciwieństwie
do pierwszego trwało ponad 2 godziny. Już opowiadam dlaczego. Tym
razem nie śpieszyłam się, wrzuciłam bieg, spuściłam ręczny,
powoli spuszczałam sprzęgło i dodawałam gazu. Zrobiłam łuk do
przodu i do tyłu. Zaczęło się pięknie. Ruszanie ze wzniesienia
miałam w małym palcu i wykonałam je bez problemu. Nadszedł więc
czas, żeby wyruszyć na miasto. Przejechałam może 30 metrów.
Przed pasami zatrzymał się samochód, a ja tuż za nim. On ruszył,
więc i ja powoli zaczęłam się toczyć. Wtedy wydarzyła się
rzecz, przez którą piszę tego posta. W bok samochód, który
prowadziłam, uderzył inny samochód. Mężczyzna cofając z
parkingu nie upewnił się, czy ma wolną drogę i uderzył moją
piękną eleczkę! Oczywiście, jak to ja popłakałam się, myśląc
że to moja wina. Egzaminator wysiadł i zaczął rozmawiać z
kierowcą – mężczyzna chciał się porozumieć i zapłacić za
szkodę, jednak egzaminator nie zgodził się, bo samochód należy
do starostwa, więc musiało dojść do interwencji policji, dlatego też
po nią zadzwonił. Wiecie co jest najlepsze – oznajmiono nam, że
patrol pojawi się za ok 2-3 godziny, a my mamy zostać na miejscu.
Dodam, że posterunek znajdował się jakieś pół kilometra od nas.
Nie no fajnie, stójmy 3 godziny na środku skrzyżowania.
Ostatecznie egzaminator zgodził się na porozumienie i wróciliśmy
do ośrodka. Policja pojawiła się jednak po pół godziny, bo
prawdą jest, że wypadek z udziałem elki nie jest takim zwykłym.
Spisali pana, egzaminatora i mnie. Po pół godziny okazało się, że
mężczyzna, który we mnie wjechał nie miał prawa jazdy. Gdy
otrząsnęłam się po tym wszystkim, zaczęłam mu bardzo żałować
– jakby wjechał w zwykłego kierowcę, nie miałby problemu, a tak
to miał sprawę w sądzie.
Po
spisaniu, rozwiązaniu sprawy i sprawdzeniu stanu technicznego
samochodu, wróciłam na drogę. Egzaminator non stop powtarzał mi,
że mam się nie stresować, jednak każdy na moim miejscu miałby
traumę. Muszę przyznać, że miałam ochotę to zakończyć, bo nie
byłam w stanie się ruszyć, ale pomyślałam o słowach
przyjaciela, który zdał prawko tego samego dnia, tylko wcześniej.
Powiedział, że we mnie wierzy i dam radę. A poza tym nie chciałam
wydawać pieniędzy na kolejny egzamin.
I
dobrze, że wzięłam się w garść, bo dzięki temu zdałam egzamin
za drugim razem!
Teraz
nie jeżdżę. Zdarzy mi się pojechać do siostry, lub zawieźć
mamę do pracy, ale po tym wszystkim boję się jeździć sama.
Najważniejsze
jest to, że nikomu się nic nie stało, a ja mam przynajmniej
ciekawe wspomnienia i mogę straszyć znajomych. Mam tylko nadzieję,
że nikt przeze mnie nie zrezygnuje z robienia prawa jazdy. Starałam
się opowiedzieć Wam najciekawsze fragmenty i ujęłam je w
delikatny sposób. A teraz możecie się śmiać z mojego pecha.
Pamiętajcie o spuszczeniu hamulca ręcznego! :D
Buziaki!